Pójdę

Co roku, przez ostatnie 10 lat, 5 sierpnia od rana pakowałam torbę i plecak. Potem odwoziłam bagaż i szłam na spacer. I przez mój oczekujący umysł przemykała wówczas myśl, że co będzie, kiedy z jakichś powodów mój 5 sierpnia nie będzie wyglądał własnie tak, a 6 sierpnia nie zacznie się o świcie w płockiej katedrze. Gdzieś przez skórę wiedziałam, z roku na rok coraz bardziej, że ten czas przyjdzie. I bałam się, i odrzucałam tę myśl gdzieś daleko. Liczyło się tu i teraz i ta coroczna odskocznia od wszystkiego.

W zeszłym roku wiedziałam już na pewno, że to ostatni 6 sierpnia w katedrze, że ostatnie 9 dni tak dobrze znanej drogi. Przynajmniej na jakiś czas.
Mamy więc 5 sierpnia i wcale od rana nie pakowałam torby. Dziwnie mi.

Były różne scenariusze. Rodziły się w głowie co jakiś czas, w zasadzie od początku roku. Bywały dość skrajne. Na przykład, że zapakuję dwie torby, pięciomiesięczne dziecko w wózek i pójdę. Bo nie dam rady nie iść. 
Albo że będę udawać, że pielgrzymka nie istnieje, że nigdy jej nie było i przez kilka tygodni (dla pewności) nie będę włączała Facebook'a i odbierała telefonów (bo przecież jedna czwarta moich znajomych będzie na trasie i na pewno podzieli się tym ze światem). I w ogóle zniknę na te kilkanaście dni i wcale nie będę o tym myśleć.
Obydwa scenariusze tak samo prawdopodobne. Choć ten drugi jeszcze kilka dni temu zamierzałam wcielić w życie. No bo pierwszy - głupota i nieodpowiedzialność.

Jednakże i drugi okazał się, po dłuższym namyśle (bądź po jakimś "oświeceniu" z "góry") nierealny. Bo to by z kolei była niedojrzałość. Sprowadziłabym tym sposobem pielgrzymowanie do corocznych wycieczek, we wspaniałym gronie, do rajdu, odpoczynku, "ładowania akumulatorów". Bo okazałoby się, że co prawda wyrosłam na pielgrzymce (jak zwykłam mawiać), ale wcale nie dojrzałam. Trochę smutna konstatacja. Ale oczyszczająca.

Nagle zrozumiałam (eureka!), że przez ostatni rok moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, ale przecież nie na gorsze! Wręcz przeciwnie! Tylko muszę tę zmianę zaakceptować, a nie tkwić myślami melancholijnie gdzieś w przeszłości. 
Potem przyszła myśl, że trzeba mi przeżyć tę pielgrzymkę, na którą fizycznie nie mogę pójść. Skoro uważam, że jest dla mnie tak ważna, iż niemożność pełnego w niejnuczestnictwa próbuje mi zakłócać resztki snu. 
Przecież nikt mi nie zabrania wziąć udziału w rekolekcjach. Mogę się modlić, jak pielgrzymi, rozważać te same treści (wiwat modlitewnik pielgrzyma duchowego!), brać udział w Eucharystiach, ba, nawet robić kilka kilometrów dziennie (ino z wózkiem, a nie z plecakiem). Wszystko wśród mojej niepielgrzymkowej codzienności.

Co roku po powrocie z Częstochowy się wymądrzałam, że droga wcale nie kończy się wejsciem na Jasną Górę, że prawdziwa walka dopiero się zaczyna, bo nietrudno żyć dobrze z Bogiem i ludźmi na szlaku, trudno na co dzień. Bla, bla, bla. Taka byłam mądra. 
A co jeśli moim pielgrzymim trudem ma być w tym roku przeżycie pielgrzymki bez pójścia na pielgrzymkę? I to będzie prawdziwy trud, chyba pierwszy raz, bo umówmy się, przez te wszystkie lata pielgrzymka dla mnie nie była wcale takim wysiłkiem, jakby się można było spodziewać.

Zatem pójdę. Nie będę udawać, że nie ma. Nie będę udawać, że mi nie szkoda. Nie będę się użalać, że mi szkoda. Prawda was wyzwoli, chociaż czasem boli. Taki, proszę ja was, częstochowski, nomen omen, rym.
To jest moja chwila Prawdy.



Komentarze

Prześlij komentarz

Jeśli w jakiś sposób poruszyło Cię to, co napisałam, możesz zostawić komentarz. Będzie mi miło móc go przeczytać.

Popularne posty