Zawsze na czas

Dokładnie tydzień temu zakończyła się 32. Piesza Pielgrzymka Diecezji Płockiej na Jasną Górę. Dla mnie - dziewiąta w życiu. I ze wszystkich chyba najtrudniejsza. Naprawdę.

Jak już pewnie niejednokrotnie pisałam, pielgrzymowanie już kilka lat temu stało się dla mnie "nałogiem". Musiałabym mieć niesamowicie ważny, nieprzekładalny i nieusuwalny powód, żeby nie ruszyć w tę trasę. Te wyjątkowe rekolekcje w drodze co roku uczą mnie wielu rzeczy, w przeróżny sposób. Bo to jedyne takie rekolekcje - takie, w którym o Bogu mówi ci wszystko, co się dzieje. Jeśli tylko zechcesz to dostrzec. W sumie - podobnie w codzienności...

Kto wierzy, nigdy nie jest sam. Oto temat tegorocznej wędrówki (o nim pisałam już niżej). Dla mnie, jak się okazało, najważniejsza była w tym czasie pielgrzymowania Boża obecność. I nauka zaufania. 
Bo hasło przecież brzmi ładnie - jest samo w sobie proste: jeśli wierzysz, nigdy nie powinieneś czuć się samotny, zawsze jest przy tobie Bóg. 
Gorzej z praktyką.
Okazuje się bowiem, że kiedy coś idzie "nie tak", kiedy przyjaciele zawodzą, kiedy w tłumie ludzi (choćby na pielgrzymce!) nikt nie widzi, że jest ci źle - powyższe hasło nie jest już tak przekonujące. Bo czujesz się samotny i w dodatku opuszczony przez Boga, bo przecież masz takie dobre plany, które nie chcą się spełnić. 
A i do tego pojawia się natrętne pytanie: właściwie to, czy ja wierzę? Bo skoro czuję się samotna, to może... A jeśli już, to dlaczego właściwie wierzę?

Dużo było na tej trasie tego typu pytań. Zwłaszcza przez pierwsze trzy dni. A czwartego dnia była Eucharystia i ewangelia o pannach roztropnych i nieroztropnych. O tych, dla których Oblubieniec przyszedł za późno (musiały czekać) i o tych, które się spóźniły i zastały zamknięte drzwi. I słowa księdza, który mówił tego dnia homilię: "Bóg jest zawsze na czas. Spełnia nasze prośby wtedy, kiedy trzeba. Nigdy się nie spóźnia. To my jesteśmy często albo zbyt niecierpliwi, albo nadto ospali, żeby zdążyć na spotkanie z Nim". 
To był punkt kulminacyjny w moich rekolekcjach. Zmiana perspektywy. On jest zawsze na czas. Tylko ja bym chciała coś szybciej, później, inaczej.

Potem (i przedtem w sumie też) było jeszcze sporo waznych słów, w konferencjach wysłuchiwanych w różnych grupach (dzięki swojej funkcji mogłam bezkarnie uprawiać "cudzogrupstwo":)). Jakoś w tym roku wyjątkowo szukałam tych katechez, często nieszczególnie lubianych przez pielgrzymów ("bo ciężko się idzie jak ktoś tylko gada").

Myślę, że to był bardzo dobry czas i jeszcze długo będzie wydawał we mnie owoce. I wracał w pamięci. Bo, jak powtarzam co roku, pielgrzymka nie kończy się wejściem na Jasną Górę. Potem trzeba jeszcze "stosować teorię w praktyce". Przez cały rok.

Tyle duchowych "wynurzeń". ;)

A teraz trochę bardziej przyziemnie. Na początku napisałam, że to była  dla mnie najtrudniejsza pielgrzymka. I nie tylko tak "duchowo". W tym roku niesamowicie dawała się we znaki temperatura. Pierwsze trzy dni wędrowaliśmy w pełnym słońcu, natomiast termometry wskazywały wówczas (w cieniu!) 35-39 stopni. Nawet nie próbuję sobie przeliczać ile było na słońcu. Potem załamanie pogody: deszcz i 19 stopni. A jeszcze później było ciepło i bez niespodzianek i nikt już nie narzekał na aurę. :)
Były jednak smutne chwile, kiedy ktoś bliski nie dawał rady i musiał wrócić do domu, z udarem słonecznym, z podejrzeniem zapalenia wyrostka czy z zapaleniem płuc. Myślę jednak, że intencje tych wszystkich osób inni pątnicy zanieśli Matce na Jasną.

Po raz drugi ciekawym (ale też nieco eksploatujacym fizycznie) doświadczeniem było dla mnie bycie kantorem pielgrzymki (znaczy: odpowiedzialnym za śpiewy - nie wymieniałam walut:)). W tym roku udało się zrobić przed pielgrzymką warsztaty, więc na trasie miałam dużo mniej stresu. I miło było, jak potem pielgrzymi zaczepiali mnie i mówili, że dobrze brzmimy, a ja ładnie dyryguję (na co ja odpowiadałam zgodnie z prawdą, że w sumie tylko macham ręką żeby równo było, bo dyrygować to raczej nie umiem;). Jeden brat medyczny nawet masaż karku mi zrobił, "bo siostra tak ładnie śpiewa i dyryguje". :D
Cóż, z tym moim śpiewem to już różnie było, zwłaszcza tak od wspomnianego załamania pogody, bo moje struny głosowe stwierdziły, że one takich akcji temperaturowych nie lubią i urządziły dwudniowy strajk. Na szczęście niezastapiony Mąż zaopatrzył mnie w różnorakie specyfiki mające przebłagać moje struny i owe strajku zaprzestały.:)
Jeszcze w temacie "kantorowania". Naprawdę wspaniała ekipa muzycznych pielgrzymkowych się wyklarowała. Ludzie byli niezawodni. Jeśli tylko poprosiłam, przychodzili śpiewać na każdej Eucharystii, choć ich grupy nie miały wtedy dyżuru liturgicznego i mogli sobie spokojnie odpocząć zamiast przychodzić wcześniej na próby. Widać było ducha służby nie tylko swoim grupom, w których też przecież śpiewaliśmy ciągle na trasie, ale i całości "zgromadzenia". 

W ogóle na szlaku pełno było wspaniałych ludzi, spotkań, rozmów (często nieoczekiwanie poważnych). I ze służbami (z kwatermistrzowską na czele, w której był mój Mąż ;)), i z napotkanymi w różnych sytuacjach, na przykład w kolejce do Toi Toia, braćmi i siostrami.
I ten fenomen, kiedy po dziewięciu dniach czuje się z tymi ludźmi jakąś taką więź, która sprawia, że nawet z tymi nieznanymi z imienia żegnasz się jak z najlepszymi przyjaciółmi. 

Ech, mogłabym jeszcze długo pisać/gawędzić.
Gratuluję tym, którzy dobrnęli do końca tego "tasiemca". 
I polecam się, jeśli kogoś coś zaintrygowało na tyle, że chce "dopytać".
"Moja" grupa Biała pod Jansogórskim szczytem.

Komentarze

  1. Miałam pytać, ale zdjęcie mi wszystko rozjaśniło. Miałam pytać o kolor Twojej grupy. :) Chyba czternastego widziałam mnóstwo ludzi w koszulkach informujących, że są z płockiej, i wyglądałam Ciebie. Myślałam, że może uda mi się gdzieś Cie wypatrzeć, mając w pamięci wygląd Twojej twarzy ze zdjęcia profilowego. ;) Zrezygnowałam szybko, bo uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem, w jakiej koszulce mam Cię szukać. Ale zauważyłam, że na koszulkach brakowało przecinka, więc domyślam się, że musiało Cię to boleć. ;) A "tasiemca" przeczytałam bardzo chętnie, bo lubię wspomnienia z pielgrzymki. Zwłaszcza swoje oczywiście. :) Mogłabym pisać i pisać, mówić i mówić i sprawiałoby to radość wszystkim... oprócz moich odbiorców. ;) A jak tak patrzę na to zdjęcie powyższe, to myślę, że może nawet widziałam tę Twoją grupę, bo pamiętam, że z siostrą mijałyśmy jakąś, w której była młoda para.

    Tę pielgrzymkę chyba jakoś słabiej duchowo przeżyłam niż poprzednią (na razie tyko na dwóch byłam), ale nauczyłam się jednej bardzo ważnej rzeczy - że jeśli kiedyś będzie mi gorąco... to tak naprawdę NIE będzie mi gorąco. Po pielgrzymce zmieniła mi się definicja upałów. Wszyscy się śmieją, jak im tak mówię, ale mi do śmiechu wcale nie było, kiedy do tego wniosku dojrzewałam. ;)

    O matko, ale się rozpisałam. Co ta pielgrzymka robi z ludźmi. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, ten brak przecinka denerwował. Ale na szczęście wszyscy zakładali je tylko na wejście na Jasną - wtedy już naprawdę niewiele mogło mnie wkurzać. :)
      Z ta temperaturą, to zupełnie się z Tobą zgadzam. Mnie też się zmieniła definicja upałów. Jak sobie to przypominam, to się zastanawiam jak nam się udało iść w taką pogodę?

      Usuń

Prześlij komentarz

Jeśli w jakiś sposób poruszyło Cię to, co napisałam, możesz zostawić komentarz. Będzie mi miło móc go przeczytać.

Popularne posty