Co tam, panie, na uniwersytecie

Czas na pierwszy tekst na blogu w nowym roku. Tak, wiem - dość późno. Ale początek roku jest tym razem niezwykle aktywny. Bardzo, bardzo aktywny. Nie to, żebym się skarżyła. Ale że zaniedbałam bloga, to fakt.

O czym będzie ten pierwszy post? Ano o tym, co ostatnio pochłania znaczną część mojego czasu. O, że tak to szumnie nazwę, pracy naukowej. (Nazwa wydaje mi się zbyt wywindowana jak na to, co rzeczywiście robię, ale trudno mi jakoś znaleźć podobne, a węższe określenie).

Otóż po napisaniu (na ostatnią chwilę) artykułu pokonferencyjnego (patrz poprzedni post) przyszedł czas na przygotowanie referatu na kolejną konferencję, tym razem warszawską. I tu moje postępowanie nie odbiegło od mojej (chorej) normy, jako że wzięłam się za to na dobre jakieś dziesięć dni przed konferencją. Jestem teraz właściwie na początku drugiej połowy czasu mojej pracy nad tym zagadnieniem, jako że mój referat we wtorek.

W tak zwanym międzyczasie (między skończeniem artykułu, Nowym Rokiem i wzięciem się za referat) prowadziłam po raz pierwszy zajęcia ze studentami. Przygotowanie tych zajęć uświadomiło mi, jak taka praca dydaktyczna na uczelni jest wymagająca (no, niby teoretycznie o tym wiedziałam...). Wiadomo: żeby kogoś czegoś nauczyć, coś mu wytłumaczyć, samemu nie można mieć wątpliwości co do wiedzy o najdrobniejszych szczegółach zagadnienia. Stąd też jakieś dwa dni (no dobrze - poranki i wieczory:) siedziałam nad niewielkim fragmentem tematu, który jest przeze mnie lubiany i wydawał się całkiem znany. 
Okazało się jednak, że studiowanie ma to do siebie, iż wielu rzeczy człowiek się uczy, a w pamieci pozostają tylko te, które z pewnych względów są potem (czytaj: po egzaminie) użyteczne. Dlatego też i w moim mózgu część teorii gdzieś się poupychała w zakamarkach, do których zwykle nie zaglądam. A zajęcia ze studentami sprawiły, że te "zakurzone szuflady" musiały się pootwierać. 
Same zajęcia były dla mnie bardzo przyjemne (choć mały stresik na początku oczywiście był). Dla studentów chyba też, bo byli aktywni i wydawało mi się, że nawet łapią o czym mówię (co nie jest takie oczywiste, jesli chodzi o przedmiot z pierwszego roku, o wdzięcznej nazwie: Poetyka z elementami teorii literatury - kto był na polonie ten wie, kto nie był, niech wierzy na słowo). No i na kolejnych moich zajęciach (kontynuacja tematu), pamiętali naprawdę sporo. Poza tym doktor, w którego grupie prowadzę te zajęcia stwierdził, że dobrze mi idzie, nie mam problemu ze studencką aktywnością i jestem całkiem swobodna. Zaczynam więc żałować (nie: już bardzo, bardzo żałuję), że w tym roku mogę poprowadzić tylko kilkoro zajęć - nie ma szans, ebym dostała swoją grupę. Ale za rok - oby się udało! Praca dydaktyczna to jest to!

Swoją drogą, znam kilku, żeby nie powiedzieć wielu, pracowników naukowych, którzy uważają, że "obowiązki dydaktyczne" to czyste przekleństwo. Że te "bezowocne godziny", które spędzają na zajęciach ze studentami mogliby przecież poświęcić na napisanie kolejnej książki, rozprawy etc. A tu uniwersytet ich krępuje. 
Moje myślenie jest inne (co martwi mnie czasem). Chciałabym zajmować się pracą naukową właśnie po to, żeby uczyć studentów. Może to znaczy, że nie nadaję się na pracownika naukowego? Jakby co, zajmę się dydaktyką. Samą w sobie.

O i jeszcze a propos dydaktyki. (Ciąg mojego tekstu niebezpiecznie zaczyna przypominać ciąg luźnych skojarzeń. Niebawem zacznę pisać bloga strumieniem świadmości - strzeżcie się.) W ostatni weekend byłam na dwudniowym obowiązkowym kursie z dydaktyki szkoły wyższej. 
Jechałam nań z niechęcią z dwóch powodów: po pierwsze - zajęcia od 8 do 15 w sobotę i niedzielę, kiedy leje deszcz, jest szaro, buro i ponuro nie są tym, co lubię najbardziej; po drugie - spodziewałam się, że niczym mnie tam nie zaskoczą (jako że kurs był skonstruowany z myślą o doktorancie, który nigdy nie miał żadnych doswiadczeń dydaktycznych). No i się zdziwiłam. 
Pierwsze zaskoczenie: prowadzący - dydaktyk z krwi i kości, który potrafił utrzymać naszą uwagę (co przy wymienionych już okolicznościach wcale nie było łatwe) i przekazywał syntetyczne i praktyczne (!) informacje. Żadnego lania wody. Drugie: po raz pierwszy ktoś uczył mnie metod dydaktycznych za pomocą warsztatu! Człowiekowi się wydaje, że umie przeprowadzić zajęcia jakąś metodą, którą przecież zna z literatury przedmiotu i testował ją w różnych szkołach, a tu się okazuje, że nie do konca tak jest.Aż żałowałam, że tylko 15 godzin tego kursu mieliśmy...
I teraz się zastanawiam, dlaczego w ciągu tych dziesiątek godzin na pedagogicznej specjalizacji zajmowaliśmy się pisaniem konspektów zajęć i referowaniem poszczególnych metod dydaktycznych, zamiast ćwiczyć je w praktyce.

Dobrze, koniec dygresji. I tak jest tasiemiec.
Wracam do mojego powstającego referatu.

Komentarze

Popularne posty