Pachnące bzem

Olbrzymi krzak rosnący przy dróżce do domu. Jak żywopłot. Biało-lilowy. Zakwitał jak tylko można już było wieczory spędzać na podwórku, ze zwierzakami i piłką. Słodko pachniał, ale nie opłacało się zrywać kwiatów, bo szybko więdły.
Bzem pachnące były też pierwsze wycieczki rowerowe, kiedy człowiek, zmęczony zimą, w końcu mógł wsiąść na dwa kółka i pojeździć między budzącą się zielenią ulic miasteczka. I spacery, spotkania. Te wiosenne, wieczorne, pachnące bzem.
Zapach bzów stał się też zapachem zbliżających się egzaminów. Najpierw matury, a potem - odnajdywany wśród ulic zatłoczonej stolicy - zbliżającego się końca roku akademickiego. 
Miłość tez zapachniała bzem - zamkniętym tym razem w flakoniku perfum.
Bzowa była też praca, bo zaczęta w maju, w szkole wśród zieleni. I bzów. I macierzyństwo, teraz też pachnie bzem podczas codziennych spacerów.

Tak już jakoś mam, że wspomnienia zawsze mają zapachy. Konkretne. Takie, które czasem nagle przywołują okreslone miejsce, wydarzenie. A wiele tych ważniejszych chwil pachnie właśnie bzem. Dzieciństwo, spacery, spotkania, przyjaciele - zpach bzu wywołuje we mnie zawsze mnóstwo niesamowitych uczuć. 

I choć niektóre wspomnienia bolą (bo i pożegnania wśród lilowych kwiatów się zdarzały), z upojeniem wdycham zapach bzu.


Komentarze

Popularne posty